Nie tak łatwo wrócić do społeczeństwa, które Cię nie akceptuje, do rodziny, która się Ciebie wypiera. Czasem brakuje Ci sił potrzebnych, by żyć tak, jakbyś chciał żyć. Ale czasem niespodziewanie odnajduje się ktoś, z kim znajdzie się nić porozumienia...















piątek, 2 marca 2012

Rozdział I

  Tak szczerze? W nieco odmienny sposób wyobrażałem sobie ten dzień. A naprawdę nie chciałem Bóg wie czego. Nie oczekiwałem, że zastępy aniołów wśród niebiańskiej muzyki granej na harfach spłyną z obłoków na ziemię, by przywitać mnie, wychodzącego z zakładu po raz pierwszy od pięciu lat.
  Marzyłem jedynie o ciepłym i suchym - lub wręcz przeciwnie - mroźnym i zimowym dniu. Jakoś nie pamiętam by w moich fantazjach pojawiał się chłodny, porywisty wiatr, by z nieba padał zamarzający, nieprzyjemny deszcz, i by na chodnikach zalegały resztki rozmrożonej papki, która jeszcze dwa dni temu nazywana była śniegiem.
  A jednak nie zważałem na warunki pogodowe, na rozmiękłe podeszwy adidasów, które już kompletnie zrezygnowały z ochrony moich stóp przyd chłodem i wilgocią, na wymoknięty szalik, na zdrętwiałe z zimna kłykcie.
  Wybiegłem przed mur więzienia i wreszcie byłem wolny. Dopiero, gdy byłem już upojony wizją swobody, zacząłem zadawać sobie pytanie, gdzie mam iść. Nie miałem niczego. Moja mama, która jako jedyna we mnie wierzyła, zmarła na raka płuc. Nie miałem przyjaciół. Nie miałem domu. Jedyna rodzina, którą posiadałem, to brat z małżonką, którego nie widziałem od procesu. Ciekawe, czy wciąż mieszka w tamtym domu, co przed pięciu laty?
  Bałem się go odwiedzić. Mimo, iż zawsze stał po mojej stronie, to musiało się kiedyś skończyć. A konkretnie tego dnia, kiedy zapadł wyrok skazujący.
  Biłem się z myślami. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mógłbym spojrzeć Marcinowi w oczy. Czemu on we mnie wierzył? Czemu on mi ufał? Gdyby podczas tamtego procesu od początku był pewien mojej winy, byłoby mi łatwiej.
  ,,Nie'' pomyślałem. Nie pójdę do niego.

Jednak po trzech godzinach krążenia po ulicach w przemokniętym ubraniu, bez przerwy zanosiłem się chrapliwym kaszlem nogi same poniosły mnie pod blok. Skorzystałem z okazji, że mieszkaniec budynku wychodził na spacer z białym mieszańcem z krótkimi łapkami, przytrzymałem drzwi i wszedłem na klatkę schodową.
  Zapach panował tutaj niemiły, charakterystyczny zapach ludzkiego moczu, który łączył się z duszącym dymem papierosowym. Kafelki pokrywające podłogę były brudne, połamane. Ściany, w połowie brudnobiałe, w połowie pokryte farbą do malowania drewna, wyglądały niezbyt zachęcająco. Po przejściu paru schodków znalazłem się przed mocnymi, dębowymi drzwiami z fantazyjnie wyrytym napisem ,,Magdalenia i Marcin Orłowscy''.
  ,,A więc jeszcze nie zmienili nazwiska'' skomentował złośliwy głosik w mej głowie.
Wiele razy to unosiłem rękę i zbliżałem ją do dzwonka, to ją cofałem. Nie miałem w sobie dość odwagi, by zadzwonić.
  Gdy wreszcie nacisnąłem wypukły, czerwony guzik serce zatrzymało mi się. Wstrzymałem oddech i słuchałem powolnego szurania stóp po dywanie, wydobywającego się z mieszkania Marcina. Gdy drzwi się otworzyły, ujrzałem zaskoczoną twarz Magdy.

2 komentarze: